Morsylianka

sł. Marek Markiewicz
muz. Jaromir Wroniszewski

Początkowo raz w miesiącu mu starczało,
teraz mówi – raz na tydzień to za mało!!!
Żeby poczuć pełne szczęście – muszę częściej!
– musi częściej…

Tak, straszyłam już rozwodem – nic nie dało,
wręcz przeciwnie to go bardziej podkręcało.
Gdy ode mnie wiało chłodem,
byłam zimną bryłą, lodem,
to on wpełzał na tę bryłę,
szeptał – dziś się umówiłem –
slipki jeszcze w biegu chwytał
i jak jakiś Innuita
w śnieżnobiałej dali znikał
w jednych tylko nausznikach…

No bo on jest przecież morsem,
morsem, on jest morsem.
Po krze gołym on trze po krze
on trze gołym po krze torsem.
On trze, ja – jątrzę!
Kiedy chcę mu wybić z głowy
jego pomysł odlotowy
bo zamierza taki goły
spłynąć Łyną do Pregoły.

A mnie marzy się zjeżdżanie w tropicanie,
dzikie harce na ślizgawki długiej lianie.
Sama gibka i nagrzana jestem przecież jak ta liana
proszę pana…
a nie jakaś morsy-lianka…
Owszem lubię być kąpana, ale na Św Jana.

Przyjdzie luty ten się cieszy, że gołoledź.
A leć goło ja w ciepełku zostać wolę.
Możesz parskać w tych przeręblach,
ja po rozżarzonych węglach
będę chodzić przez sto godzin
aż ty sobie coś odmrozisz.
Miejsce ci w zamrażalniku
już zrobiłam polarniku.
Mieszkaj tam ze swym hoplem
a jak już się staniesz soplem
to w niepamięć wszystko puszczę
i po prostu cię rozpuszczę.

A bądź sobie tym morsem, morsem,
morsem ….
Po krze gołym trzyj ty po krze,
trzyj ty trzyj ty gołym po krze torsem.

W końcu są zwierzęta znacznie gorsze…